Lipiec, chemicznie fajerwerki.
Dzień pierwszy.
Narzekałam na ten towar ze szpitala i niepotrzebnie! Dzięki niemu funkcjonuję jak mikser wysokoobrotowy!
Nie śpię, budzę się o godzinie 3.43, mam zaczerwienioną twarz, podwyższone ciśnienie i full energii. W trybie zombie bujam się do godziny 23! W międzyczasie korzystam z usług pobliskiej przychodni celem zaaplikowania mi zastrzyku podskórnego. Pielęgniarka z niedowierzaniem mówi: „naprawdę nie da Pani rada sama zrobić zastrzyku?” Myśl o tym, że mam to zrobić sama, od razu stawia mnie na nogi i mobilizuje do krótkiego spaceru.
Dzień drugi.
Mam nową świecką tradycję, znowu budzę się o 3.43! W takich momentach doceniam Tokio za to, że ma inną strefę czasową! Korzystam z tego dobrodziejstwa i staję się uczestnikiem sportowych wydarzeń na żywo! Leżąc w łóżku, jestem aktywnym kibicem, zawodnikiem i trenerem biorącym udział w olimpiadzie.
Koło 6 oko zaczyna grać mi balladę. Poddaję się tej miłej nucie i śpię jak dzidzia bobo do 9.
Po przebudzeniu stwierdzam, że mam kupę dnia przed sobą i co tu robić, co tu robić?? Pójść na zakupy! Jednak za chwilę przychodzi refleksja, stop! Jakie zakupy?! Przecież doktor kazał zrobić dopiero po tygodniu! Ja pieprzę! Oblewa mnie pot, jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji?
Obmyślam plan, takie alibi, takie wytłumaczenie sobie znajduję, że jak pójdę tylko do jednego sklepu po 4 rzeczy, to nie są prawdziwe zakupy. Prawdziwe będą wtedy, jak przejdę szlakiem zakupowym obejmującym Aldi, Biedrę, Polo Market i Rossmann!
Ufffff! Jestem usprawiedliwiona! Zostaje jeszcze kwestia zmiany nazwy, jakiegoś synonimu słowa „zakupy”. Takiego niezobowiązującego.
Jest takie słowo, polskie słowo, ja znam to słowo!
Słowo, którego użyję, żeby nie poczuć się winną zdrady doktora i jego idei, to SPRAWUNKI!
Z tą myślą ruszam optymistycznie do sklepu powtarzając w głowie: "to tylko SPRAWUNKI, to tylko SPRAWUNKI, nie robisz nic złego!"
W drodze powrotnej dociera do mnie, co lekarz miał na myśli ostrzegając mnie przed wczesnym „wirażkowaniem”. Jestem zmęczona, łupie mnie w kościach i chce mi się spać. W dodatku kupiłam 6 rzeczy, z czego 3 nie były w ogóle na mojej liście.
Po przyjściu do domu zmieniam strategię. Wybaczam sobie i wypowiadam na głos jakże znamienne zdanie: "mam wyrąbane, kładę się!!"
Och!! Gdybym wiedziała jakie skutki przyniesie ta decyzja, to... położyłabym się wcześniej!
Reszta dnia upływa na błogich drzemkach przeplatanych popijaniem wody i wydalaniem jej (oraz innych rzeczy). Na szczęście, w chwilach przytomności, dociera do mnie, że czeka na mnie zastrzyk! „Fak i sit”! Mobilizuję się i idę do przychodni. Tam słyszę po raz kolejny: „naprawdę nie da pani rady zrobić tego sama?!”
Nie, nie dam!!
Jednak pielęgniarka nie poddaje się i przedstawia plusy samodzielnego wykonania iniekcji.
„Ale fajna ta strzykawka, z taką sprężynką. Super, fajnie się podaje. Igła się od razu chowa, bardzo łatwe i wygodne".
Przy słowie „igła” robi mi się gorąco, spinam się. Pani to zauważa i sugeruje, żebym się rozluźniła. Jak?! Jak do cholery, skoro wywołała wilka z lasu, traumę dzieciństwa, traumę nastoletniego oraz panieńskiego życia (bardzo często również małżeńskiego)!
Myśląc o tym wszystkim nie zauważam, kiedy został podany zastrzyk! Kuźwa, dobra jest! Tak mnie omamić, tak zmylić! Nabieram szacunku do siostry i postanawiam, że jutro też przyjdę.
Wieczorem łupie mnie w kościach i mięśniach — skutek uboczny zastrzyku. Dzięki temu mogę znowu bezkarnie zalec w łożu i oglądać głupoty nadawane w TVP.
Sen morzy mnie o 22 i śpię słodziutko do 7!!
Dzień trzeci.
Czuję się wyśmienicie i postanawiam zaszaleć! Robię sobie kawę! Tutaj pragnę nadmienić, że dzień wcześniej też zaszalałam i nie była to dobra decyzja (zmiana).
Tym razem będzie inaczej, jestem tego pewna! Wpadam na sprytny pomysł, że dam sobie więcej mleka i mniej kawy, to na pewno będzie smakować!
Nie, nie smakowało…
Zrażona porażką, brakiem sukcesu, znajduję pocieszenie w myśli, że mogę przekuć tę przegraną w wygraną! Zrobię naleśniki!
Udaje się! Naleśniki smakują, dzieci jedzą, ja spełniona i zadowolona.
Zachęcona sukcesem stawiam wszystko na jedną kartę i odpalam scrabble online! Spróbuję swoich sił nie tylko w kulinarnych rozrywkach, ale również w intelektualnych.
Znowu sukces! Wygrywam partię za partią a sympatyczni przeciwnicy wyzywają mnie od analfabetów i debili, którzy pewnie korzystają z pomocy słownika. Nie czuję się obrażona, nawet mile łechce to moje ego. Dzięki obelgom i wulgaryzmom czuję, że jestem w życiowej formie.
Tak się zatraciłam w świecie gier, że prawie przegapiłam wizytę u „ulubienej” siostry! Lecę jak na skrzydłach z ampułką pod pachą.
Po trzech dniach wizyt dociera do mnie, że mamy z pielęgniarką też swoją świecką tradycję, ponieważ znowu pada pytanie: „naprawdę nie da pani rady sama tego zrobić?”
Teraz, po trzech dniach znajomości, zaczynam to lubić.
Wychodzę usatysfakcjonowana.
Wieczorem dociera do mnie, że coś bym obejrzała, coś lekkiego, przyjemnego, ale na wysokim poziomie! Oczywiście w jakimś doborowym towarzystwie.
Około 22 kończymy z ośmioletnim synem bajkę „Kosmiczny Mecz”. Po czym zasypiamy słodziutko jak muffinki.
ciąg dalszy nastąpi...
Marta, jestem dumna, że Cię znam😘
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło!
Usuń