Posty

 Ostatnio opisywałam przygotowania do operacji i sam jej przebieg. Teraz czas na to, co wydarzyło się później...  W pierwszej dobie po mastektomii ucieszyły mnie dwie rzeczy. Pierwsza i najważniejsza to, że skorupiak został wreszcie odłowiony!!! Zamiast korzystać z narkotycznego haju (czyli po narkozie), zaczęłam gorączkowo myśleć, jak przez 2 tygodnie funkcjonować z drenem?! Gdzie go „przymocować”? Wcisnąć za majtki? Kurczę, mało to higieniczne. Może za spodnie? Nie, może wpaść do nogawki. Może do kieszeni? Odpada, za płytka. Przytwierdzić  paskiem? A jak się wysmyknie? I nagle z pomocą przyszła pielęgniarka! Przyniosła mi torebkę… Piękną, ręcznie szytą. Taka mała rzecz, taka niepozorna, a jakże przydatna! Dziękuję Osobom, które poświęcają swój wolny czas na ich tworzenie!! Wasza praca ułatwia życie po zabiegu!! Brak mi zdolności krawieckich, ale… Kto je posiada? Kto ma maszynę? Kto garnie się do szycia? Kto lubi pomagać? Kto czuje się potrzebny? Ten może sprawić, że pooperacyjna rzec

„… No to pięknie! Jeszcze się to gówno przyplątało!”

Zanim podejmę się kontynuacji mojej historii, muszę coś wyjaśnić. Ostatnio przeglądałam moje posty. Są pozytywne, dowcipne, powiedziałabym, że lekkie… Osoby, które właśnie usłyszały diagnozę, są w trakcie leczenia, niedawno je skończyły, żyją parę lat „po raku”, mogą odebrać moje pisanie jako lekceważące chorobę. Mogą pomyśleć, że bagatelizuję problem… Nie! Rak to poważny przeciwnik i ma dwa oblicza. Pierwsze to: - całe życie w niepewności, - czas wypełniony ciągłymi badaniami, wizytami oraz pobytami w szpitalu, - gorsze dni, - choroba dotyka całą rodzinę, - strach i lęk dzieci, - depresja, - ból, - utrata znacznej części dochodów, - wydatki na lekarstwa, dojazdy do lekarzy, na chemioterapię i radioterapię, na produkty oraz sprzęt medyczny. Drugie to: - zmiana w hierarchii wartości, - transformacja priorytetów, - uświadomienie sobie, że sprzątanie, gotowanie, pranie itp. mogą naprawdę poczekać, - „pozytywny egoizm”, - odkrywanie pasji, - docenianie każdego dnia, - odwaga do próbowania
 Zakończyłam pewien etap leczenia. Dotrwałam do kolejnej rundy. Przeszłam pomyślnie rekrutację i jestem tu, na oddziale chirurgii onkologicznej… Jestem w sali z miłą panią, która zastanawia się, czy powinna zaszczepić się „fejzerem”, czy „żeneką”? Jeszcze dobrze nie zdążyłam się zakwaterować, nagle pojawia się lekarz. Prosi o dokumentację medyczną, wypytuje, drąży, docieka… Przez cały okres terapii byłam traktowana jak VIP i widzę, że nic się w tej kwestii nie zmieniło. Pielęgniarki są bardziej kompetentne niż na oddziale ortopedii urazowej w pewnym szpitalu w pewnym mieście, gdzie, przygotowując się do operacji kostki, poinstruowano mnie, że muszę ogolić kolano… Co prawda włosów tam było, co kot napłakał, ale najwidoczniej uznano, że więcej niż na kostce. Zaraz po lekarzu przychodzi pielęgniarka i żąda mojej krwi. Ledwie ochłonęłam po upuszczeniu juchy, zjawia się anestezjolog. Tłumaczy krok po kroku, jak będzie wyglądać przygotowanie do operacji, sama operacja i czas po operacji. Opi
 Zaczynam być sfrustrowana faktem uczestnictwa w terapii przeciwnowotworowej. Zauważam tutaj silną korelację pomiędzy liczbą dni „na zjeździe” a liczbą przyjętych wlewów. Z każdą kolejną chemią potrzebuję więcej czasu na powrót do „funkcjonalności”. Po pierwszej i drugiej wystarczyły zaledwie 3 dni. Przy kolejnej 5 dni. Obecnie „wyrabiam” się w 7 dni. Wychodzi z tego całkiem ciekawe zadanie tekstowe z matematyki: „Marta po dwóch chemiach wracała do normalności w 3 dni. Po dwóch kolejnych 5 dni. Ile czasu potrzebuje Marta po 6 chemii?”. Co ciekawe moment zniechęcenia nastąpił po ostatnim cyklu chemioterapii, który (notabene) zakończył pierwszy etap leczenia. Czyli co? Zmęczenie materiałem… Skutki uboczne w trakcie/po pięciomiesięcznej terapii: 1. Problemy z pamięcią. Co prawda pojawiały się jeszcze przed podawaniem cytostatyków, jednak z każdym kolejnym cyklem zaczęły się pogłębiać. Brakuje mi słów, zaczynam coś mówić lub robić i nagle w głowie powstaje pytanie: „Co to ja chciałam?”. Ki
  Nie bójcie się chemii! Nie bójcie się leczyć! Nie bójcie się złego samopoczucia, sponiewierania, wyprucia z sił i energii, senności, bezsenności, bólu mięśni i kości! Dzięki podjętemu ryzyku moja terapia przynosi oszałamiające efekty! Guz zmniejszył się dziesięciokrotnie! Zmiany w węzłach chłonnych także uległy redukcji. Słysząc zdziwienie w głosie dr wykonującej usg., widząc niedowierzanie w oczach onkologa, czytając wyniki badań, to wiem, że podjęłam najlepszą decyzję w moim życiu (zaraz po wyborze męża i przyjaciół). Pomyślicie: „Chwila, moment, a nad czym było się zastanawiać? Jesteś chora, to chyba logiczne, że będziesz się leczyć?!”. Nie, nielogiczne. Jest wiele osób, które nie chcą brać udziału w tym ekstremalnym maratonie z przeszkodami. Boją się odcisków i pęcherzy. Truchleją przed upadkami oraz utytłaniem się w błocie. Obawiają się chwilowej bezsilności. Rozumiem te lęki. Trasa jest trudna. Warunki atmosferyczne zmienne. Jednak to najbardziej prestiżowy bieg w życiu! Punkte
  Korzyści płynące z bycia właścicielem kraba. W ciągu pięciomiesięcznej znajomości ze skorupiakiem kilka razy wypowiedziałam znamienne słowa „na coś ten rak się przydał!” Naprawdę dostrzegam pozytywne aspekty tej sytuacji. W moim pierwszym poście napisałam między innymi, że trzeba docenić korzyści, jakie przyniesie i wycisnąć z tego czasu to, co się da. Ja tak robię i widzę coraz więcej plusów. Jednak ważne jest, żeby te „plusy nie przysłoniły minusów”. Korzyść nr 1 (najważniejsza): wzmocnienie/potwierdzenie przyjaźni! Powiadają, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Ja moich poznałam wcześniej! Mam to szczęście, że nie potrzebowałam niedostatku, aby przekonać się o naszej silniej więzi. Przyszedł czas choroby i co się okazuje? Moja słabość umocniła nasze relacje. Znam kilka ról przyjaźni, jak bycie, kiedy jest potrzeba; pocieszanie, kiedy jest załamanie. Jednak, dzięki skorupiakowi, odkryłam jej nowe funkcje takie, jak: dokarmianie, „dopijanie”, obdarowywanie, transportowanie z punktu