Uprzedzam, ten blog nie będzie w tonie żałobno-sentymentalno-płaczliwym... Nie będę radzić jak żyć ze skorupiakiem carcinoma. Nie będę opisywać stanów depresyjnych, lęków i strachów.

   Moja przyjaciółka powiedziała niedawno (w sumie to dzisiaj): "Phi! Kto by nie miał raka?!" No i słuszna uwaga! Kiedy w maju postawiono diagnozę, okazało się, że takich kobiet jak ja jest od groma! Dopóki nie zachorowałam, to nie miałam pojęcia, że tyle nas jest! Nagle dowiedziałam się, że koleżanka, koleżanka koleżanki, znajoma znajomej, siostra szwagra teścia itd., one wszystkie miały i mają tego dziadowskiego skorupiaka piersi. To właśnie te kobiety były dla mnie pierwszym źródłem informacji. Ich wiedza i doświadczenie pomogły mi przygotować się na kolejne etapy, takie jak diagnostyka, chemia, czy też operacja. Gdyby nie te rozmowy czułabym się naprawdę ogromnie zaskoczona, słysząc od lekarza: "Proszę się przygotować na roczne leczenie". "Słucham? Jak roczne? Panie doktorze, przecież ja się chciałam wyrobić do sześciu miesięcy! To żart jest?" Dzięki wcześniej pozyskanym informacjom udało mi się uniknąć takiej niezręcznej sytuacji i mogłam "przycwaniakować" przy lekarzu, że przecież wiadomo, że przecież od razu liczyłam się z dwunastomiesięczną nieobecnością w pracy i właściwe, to wcale nie jestem tym zaskoczona.
    

    Czytacie i się zastanawiacie: "No dobrze, ale jak zareagowałaś? Czy się bałaś? Czy myślałaś o śmierci?" (Nota bene, to dzisiaj pierwszy raz użyłam słowa śmierć!). Reakcja była zgodna z moim usposobieniem: "Fuck! No to pięknie! Jeszcze to gówno się przyplątało! No nic, trzeba to odhaczyć." Czy się bałam? Nie i nie boję się. Tak, wiem, tylko głupi się nie boi, ale ja nigdy nie byłam mądra w kwestiach lęku i strachu.
    Mam w sobie silne przekonanie, że to jest kolejny etap w życiu i trzeba go przejść. Następnie docenić to, jakie korzyści mi przyniesie, jakie nowe wartości, priorytety, a potem wycisnąć z niego najlepsze co było (koniecznie z miąższem) i poić się tym, przelewać do szklanek i żyć, po prostu żyć.
    Czy płakałam? Tylko raz i dopiero miesiąc po diagnozie. Naturalnie do mojego płaczu przyczyniła się piosenka i to taka, którą najmniej podejrzewałabym o sentymentalną nutę, tudzież łzawy tekst. Byłam z mężem i przyjaciółkami na koncercie Natalii Przybysz. Piękna sceneria. Plaża, Odra, lampki jak z dancingu na świeżym powietrzu. Przybyszowa śpiewa "Śniło mi się, że mam wielki biust..., jak to się stało, że zapomniałam o moich piersiach?" No i się stało! Bach! Ryk jak ta lala! To poszło jak zaraza i już wszystkie płakałyśmy! Oczywiście mąż nie płakał, bo nie rozumiał, jak można płakać przy tekście "śniło mi się, że mam wielki biust, poruszam nim i wszyscy się gapią..." Dotarło wtedy do mnie, że przecież za jakieś pół roku ciachną mi jednego cycka i czym ja będę poruszać? Jednym? Gapić to się będą na pewno wszyscy, bo przy tym poruszaniu będzie mnie znosić na lewą stronę.




Komentarze

  1. Marta, jesteś niesamowita😘😘😘

    OdpowiedzUsuń
  2. Marta, jesteś niesamowita 😘😘😘

    OdpowiedzUsuń
  3. Coś tam, Coś tam potrafię 😂.

    OdpowiedzUsuń
  4. Martuś :) jak zawsze dzielna,pełna życia 🤗 Jesteś inspiracją dla Wielu kobiet dlatego podaje ,to dalej...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga